BIAŁY KOSZMAR

OPOWIEŚĆ  Z  DRESZCZYKIEM

Get Adobe Flash player

CZAS  NIE  CZEKA  NA  NIKOGO





CZERWIEC


Dlaczego znalazłam się w klasztorze?

 

      Mieszkałam w małej miejscowości w Polsce. Rodzice nie byli zbytnio bogaci. Mama nie pracowała, tylko ojciec od bladego świtu do nocy. Tym samym nie było go w domu prawie wcale – tak to widziałam, bo kiedy chciałam z nim porozmawiać, to albo był zmęczony, albo nie miał czasu, bo musi iść do pracy. Ale i tak to znim najlepiej się dogadywałam, jak tylko miał chwilę dla mnie. Matka nie poświęcała mi czasu w ogóle, po za tym, że chodziła na zakupy i gotowała w domu dla nas, to właściwie nic dla mnie nie znaczyła. A jak ojciec kupił nowy komputer, a stary przeniósł do kuchni, to matka zapominała o całym świecie przesiadując na czatach. Od najmłodszych lat szkoła była dla mnie koszmarem. Nie miałam przyjaciół w ogóle. Tak w szkole jak i na osiedlu, na którym mieszkaliśmy. Zamknęłam się w sobie. Nie miałam, z kim porozmawiać o swoich problemach. Było coraz gorzej. W szkole miałam jedne z najgorszych ocen w klasie.

      Potem oskarżono mnie o kradzież pieniędzy z pokoju nauczycielskiego, a ja tam tylko się znalazłam, a raczej byłam w pobliżu, w nie odpowiednim czasie. Wiedziałam, kto to zrobił, ale nie powiedziałam nauczycielom, ani pani psycholog, kto to był. Wezwano rodziców i psycholog zaproponowała, aby mnie posłać do szkoły z internatem, najlepiej katolickiej, bo inaczej skończę w poprawczaku. Mojej matce ten pomysł od razu przypadł do gustu, bo natychmiast zaczęła szukać w Internecie odpowiedniej dla mnie szkoły i jak najdalej od domu, by mogła się pozbyć kłopotu. Czyli mnie. Od dawna mówiła, że ze mną są tylko kłopoty. Ale ja na świat się nie prosiłam!

- Taka szkoła będzie dla ciebie dziecko najlepsza – mówiła mi matka, jak pytałam, gdzie pojadę – zobaczysz, że nie będziesz chciała wracać do domu!!!

- Ale mamo ja nie chcę wyjeżdżać! – powiedziałam błagalnym tonem.

- Przykro mi, dziecko, trzeba było się uczyć! Wtedy nawet twój wybryk, by nie miał żadnego wpływu… - przerwała po chwili dodając – A tak masz, co chciałaś…

- Ja chciałam? – zapytałam ze łzami w oczach.

- Nie marudź! Idź już do pokoju i spakuj rzeczy do wyjazdu.

       Następnego dnia ojciec wziął sobie wolne na tę okoliczność, wyjazdu do szkoły katolickiej, najtańszej – czyli z najniższym czesnym – jaka była wówczas dostępna w ogłoszeniach Internetowych. Wsiedliśmy w samochód. I ruszyliśmy w milczeniu, bo jakoś nie chciało się mnie i rodzicom rozpoczynać konwersacji, chociażby na temat tego, dokąd jedziemy?

       Był czerwiec, więc jechaliśmy do tej szkoły tylko na rekonesans i by mnie do tej szkoły zapisać, a cały pobyt i edukację gimnazjalną w niej, miałam zacząć od września wraz z początkiem roku szkolnego.Tak to opisywali moi rodzice. Widziałam w oczach ojca jakiś niepokój, który potęgował się, tym bardziej, im bliżej byliśmy celu podróży. Wiedziałam, że ojciec nie był zbytnio zadowolony z prespektywy mojego wyjazdu, ale przystał na pomysł wyekspediowania mnie z domu, który zainicjowała moja matka. Po latach za to mnie przeprosił.

       Dojechaliśmy na miejsce. Stary klasztor, pomalowany na jasne kolory, gdzie przeważał kolor biały, raczej zamczysko, najgorszy widok, jaki został mi w pamięci. Ale wtedy tego nie okazywałam. W środku dziwny zapach starych murów, skrzypiąca podłoga, labirynt korytarzy i kobiety całkowicie opatulone w tkaninę, od stóp, do głowy zakrywające wszystko z widoczną tylko twarzą, bez włosów i szyderczym wyrazem twarzy. Tak miłych, uczynnych, uniżonych i co tam jeszcze, by nie powiedzieć kobiet – nigdy dotąd nie widziałam. Ta zwodnicza postawa, uczynność tych kobiet – zrobiła na moich rodzicach wrażenie. Mnie to miejsce i ta maskarada początkowo onieśmielało, i już wówczs trochę przerażało, ale po godzinnej wycieczce po klasztorze, powiedziałam sobie w duchu – przynajmniej jak tu przyjadę to odpocznę sobie od matki i tego, pseudo domu, w którym mieszkałam.

      Ojciec skomentował wizytę w szkołę krótko – tam jest taka atmosfera i dyscyplina, jaką pamiętam z wojska. - Nie bardzo jeszcze wtedy rozumiałam, co ojciec miał na myśli, ale już niebawem się przekonam, o czym on mówił.

      W samochodzie wypowiedziałam najgłupsze i idiotyczne zdanie: - Na pewno, jak skończę to gimnazjum, zostanę zakonnicą. Rodzice tylko spojrzeli po sobie, potem ojciec w lusterku na mnie, ze zdziwieniem w oczach. I to był cały komentarz w tym temacie. A w moim wnętrzu buzowało poczucie osamotnienia, odrzucenia, wyobcowania. Czułam się jak śmieć, co trzeba się go pozbyć, bo już nikomu nie jest potrzebny. Założyłam słoneczne okulary i płakałam całą drogę powrotną do domu. 

      Wakacje były dla mnie jednym, wielkim odliczaniem dni, do "Białego Koszmaru". Nic mnie nie cieszyło. Ze stresu bolał mnie ciągle brzuch. Nie miałam apetytu i chęci do życia. Ale robiłam dobrą minę do złej gry. Jak ojciec pytał co mi jest, to mówiłam, że nic mi nie dolega. Mojej matki w ogóle nie interesowała moja osoba. Traktowała mnie jak zło konieczne i w głębi ducha również odliczała dni do mojego wyjazdu. Gdyby nie chęć dowiedzenia się, jak to będzie w tej szkole klasztornej, na pewno bym popełniła samobójstwo.


 Wrzesień