Get Adobe Flash player

Liczniki dla stron


 FORUM 

Facts and Myths


                                 


"...Oskarżonego wprowadza się do izby tortur,gdzie najprzewielebniejszy biskup i czcigodny ojciec inkwizytor jeszcze raz go zapytują. Jeśli się nie przyzna, rozbiera się go i rozpoczyna tortury". 

                                                 Tomasz Menghini                                                                                                                             

  "Praktyka urzędu Świętej Inkwizycji, czyli Święty Arsenał"

Dzieło dedykowane papieżowi Innocentemu XII, byłemu inkwizytorowi i nuncjuszowi w Polsce,.

                                                        


 Szekspir:  „W obliczu kata człowiek przyzna się do wszystkiego”.


Czary i stosy w Polsce

     Wiele razy już stwierdzano, że Polska ustrzegła się szaleństwa polowań na czarownice, i biorąc pod uwagę to, co działo się w Europie Zachodniej — na pewno nasz kraj wyróżniał się pozytywnie. Ani procesów nie było tu dużo, ani inkwizycja w Polsce (faktycznie zniesiona w 1572 r.) i jej ramię, czyli dominikanie (sprowadzeni do Polski przez biskupa krakowskiego Iwo Odrowąża w roku 1222), nie wykazywała się takim „zębem" jak w innych krajach. Ale są opinie badaczy europejskich stwierdzających, co następuje: "Najostrzejszy przebieg miały polowania na czarownice odbywające się na terenach Niemiec, Szwajcarii, Francji, Polski i Szkocji (...)." (cytat z H. Ellerbe, op. cit., powołującej się na: Levack, „The Witch-Hunt in Early Modern Europe", s. 105). Przy niepewnych i dość ostrożnych obliczeniach określa się liczbę ofiar na terenach Rzeczpospolitej na kilka tysięcy! Podstawowe opracowanie tej materii należy do Bohdana Baranowskiego (Procesy czarownic w Polsce w XVII i XVIII wieku, 1952). Autor oszacował liczbę ofiar polowania na czarownic w Polsce na ok. 10 tysięcy. W FiMu kazał się artykuł sugerujący, że spalonych w Polsce czarownic mogło być nawet 30 tysięcy, niektórzy szacują ich liczbę jeszcze wyżej. Sądzimy jednak, że te przypuszczenia dokonane zostały na wyrost.

     W artykule z Focusa nr 2/2001 autorka, piszącą dość prokościelnie poprzez minimalizowanie znaczenia tych zbrodni, oszacowała jednak liczbę ofiar w Polsce na 15 tysięcy.

         Prześledźmy ślady nietolerancji, a nawet zbrodni, tylko na podstawie źródeł dotyczących jednej diecezji — kaliskiej i tylko na przestrzeni 80 lat. Właśnie w aktach miejskich może znajdować się jeszcze wiele tajemnic i nieznanych szerzej faktów oraz nazwisk ofiar.

          I tak:
1542 r. — ekscesy antyżydowskie w Kaliszu, profanacja synagogi i pism Tory,
1561 r. — król Zygmunt August nakazał władzom miejskim oddawać pod sąd kościelny wszystkich innowierców,
1574 r. — biskup Stanisław Karnkowski sprowadza jezuitów do Kalisza i Poznania w celu walki z innowiercami w Wielkopolsce,
1580 r. — pierwsze w Kaliszu procesy o czary (Barbara z Radomia skazana na spalenie),
1584 r. — pewną kobietę oskarżono o czary i wygnano z miasta,
1587 r. — procesy o czary (brak szczegółów),
1616 r. — spalenie znachorki Reginy ze Stawiszyna,
1620 r. — szantaż wobec pewnego mieszczanina, że jeśli w ciągu 2 tygodni nie przejdzie z protestantyzmu na katolicyzm zostanie wygnany z miasta.

         Kalisz, jak wiele miast miał też własnego „twórcę" antysemickich pisemek — był nim Sebastian Sleszkowski, wspomniany przez nas nadworny lekarz Zygmunta III, zabraniający leczyć się u żydowskich lekarzy. (Dane opr. na podstawie stron internetowych miasta Kalisza).Wiele podobnych zapisów można odnaleźć w aktach innych miast. Na przykład Opalenica:

1652 r. opalenicki sąd miejski uznał Maruszę Staszkową z Jastrzębnik za czarownicę i skazał na spalenie na stosie;
1660 r. to kolejne procesy czarownic; spalone na stosie zostają: Ewa Kałuszyna, Dorota Mielkowa, Jadwiga Rybaczka, Katarzyna Moskwina, Agnieszka Odrobina.

Eskalacja polskich procesów o czary przypada na XVII w., Wiek kontrreformacji.

        W samej Wielkopolsce i w okolicach stosy płonęły w Rydzynie, Tomyślu, Bedlewie, Opalenicy, Srocku, Trzemesznie, Witkowie, Wągrowcu, Poznaniu, Zbąszyniu. W aktach miejskich tego ostatniego miasta zachował się np. taki opis relacjonujący przebieg procesu o czary: w 1681 roku odbyło się w tu posiedzenie sądu, w trakcie, którego kilkunastu osobom, miedzy innymi Krystynie Flanderce ze Starej Kramnicy i Jadwidze Ciemnej z Pierszyna zarzucano udział w sabacie czarownic na Łysej Górze, jak również to, „że przyczynili narodowi wiele szkód w bydle i koniach oraz za pomocą czarów swoich robili żywe koniki polne z koniczyny" (sic! Tak jest w aktach). Jak uwierzyć w to, że wierzono w to?!

          [Dane te dotyczące wyłącznie Wielkopolski podaje R. Borowczak w Głosie Wielkopolskim z 18 kwietnia 1997 r.] Ucieleśnienie polskiego katolicyzmu ksiądz Chmielowski z całą powagą pisze, że: "czarownice wyrzekają się wiary, Chrystusa Pana (...), czarta za pana obierając". Powszechnie wierzono w sabaty czarownic, i jeszcze dziś każdy wie, co to takiego Łysa Góra.

     Wyżej mowa była o szkodach w koniach i bydle, — bo też czarownice spełniały (jak zresztą i inne prześladowane mniejszości, np. Żydzi) rolę „kozła ofiarnego" albo w mniej dramatycznej formie „tematu zastępczego". Zginęły konie — ktoś musi być winny. Gniew ludzi spowodowany jakimiś traumatycznymi wydarzeniami kumulowano i obracano na wybrane ofiary. Takie, które były w zasięgu ręki, bezbronne, idealne jako obiekt służący do wyładowania gniewu, frustracji, wątpliwości. Inaczej może trzeba by ludowi tłumaczyć, dlaczego dobry Bóg dopuszcza do takich wydarzeń i dlaczego kapłani, choć tak bliscy sfery boskiej, są bezradni wraz ze swym splendorem, bogactwem i nadzwyczajnymi rzekomo prerogatywami… Kropidła nie pomagały jakoś wobec choroby bydła. Nic, zatem dziwnego, że właśnie w ciężkich czasach we Lwowie, gdy w roku 1651 wybuchła epidemia, rozpętały się procesy i zapłonęły stosy.

     Swoistą zemstę na Kościele, choć może wcale nieświadomie wywarły kobiety oskarżone o czary podczas procesu w Nysie na Śląsku (nie należącym wtedy do Polski), gdzie podczas tortur piętnastu „czarownic" padło pewne zeznanie, które dodaje sytuacji swoistej tragicznej pikanterii — kobiety wskazały bowiem na ...Biskupa jako najpotężniejszego czarownika!!! Lud, choć to jego sfery dotykał najczęściej koszmar stosu, trzymany w ciemnocie i podżegany przez księże kazania, a także głodny rozrywki, jaką było oglądanie kaźni, wprost nie znosił sytuacji, gdy sąd uniewinniał oskarżonych o czary. W takich sytuacjach nieraz dochodziło do linczów. Na takim właśnie tle doszło w Gnieźnie do zamieszek w roku 1690.

     Nasilenie procesów nastąpiło, gdy w kraju w roku 1614 ukazało się tłumaczenie słynnego dzieła „Młot na czarownice", dokonane przez Stanisława Ząbkowica z Krakowa. Tłumaczenie to było szeroko znane, a księża chętnie się nim posługiwali w kazaniach. Nie brak było i dzieł oryginalnych, nie przekładów. W roku 1595 wyszła w Krakowie książka: „Pogrom, czarnoksięskie błędy, latawców zdrady i alchemickie fałsze, jak rozprasza Stanisław z Gór Poklatecki". Innym dziełem była np. „Czarownica powołana, albo krótka nauka i przestroga ze strony czarownic" ogłoszone w Poznaniu 1639 roku.

     Forma dochodzenia sądowego o czary przyszła do Polski z Niemiec. Świadczy o tym tożsamość procedury sądowej opartej na prawie magdeburskim, a w szczególności na tzw. Zwierciadle saskim. Postępowanie z posądzaną o czary mogło wyglądać tak: rzekoma czarownica sadzana była na specjalnej tzw. ławie tortur, aby nie dotykała podłogi lub ziemi stopami. Do tortur oskarżona lub oskarżony byli przez kata rozbierani prawie do naga, "wszakże wstyd przyrodzony mając nakryty" (ach, ta delikatność obyczajów!). Wierzono, że diabeł może zagnieździć się we włosach posądzonej o czary, więc golono je i to bez użycia mydła, aby przydać rzekomej czarownicy więcej cierpień. Wreszcie następował etap właściwy, ale nie można o tym pisać bez wzdragania się, zatem poniechamy opisu — chyba wszyscy wiedzą jak wyglądały inkwizycyjne tortury. Należy też dodać, że narzędzia tortur nosiły nierzadko bogobojne napisy, i nie omieszkano często polewać je święconą wodą. To się nazywa moralność! Sprawami o czary jako problemem karnym zajął się sejm Rzeczpospolitej w 1543 roku, oddając te sprawy pod jurysdykcję duchowieństwa. Ale w razie czyjejkolwiek szkody wynikającej z czarów, sądy świeckie miały prawo mieszania się do rozpoznawania przestępstwa. Skutkiem tego sprawy o czary przeszły praktycznie do sądów świeckich miejskich. Statut litewski oddawał je pod jurysdykcje starostów. To prawo obowiązywało aż do konstytucji sejmowej z roku 1776.

     W Polsce o czary oskarżano prawie wyłącznie kobiety chłopskiego i mieszczańskiego pochodzenia, często znachorki i zielarki, na szlachcianki nie śmiano nastawać. Po wojnie trzydziestoletniej i w klimacie kontrreformacji także u nas nastąpiło nasilenie prześladowań heretyków i rzekomych czarownic. Jeden z ostatnich procesów o czary odbywał się w 1775 r. (w Doruchowie k. Wielunia). Tam kilkanaście kobiet poddano próbom wody, a potem umieszczono w beczkach mających specjalne otwory na głowę. Oczywiście okrucieństwo okraszono religijnymi hasłami — na beczkach kryjących storturowane ciała tych kobiet umieszczano bogobojne napisy. W końcu kobiety spalono. A jeśli któraś z nich miała córkę, nie omieszkano na wszelki wypadek jej wychłostać. Sprawa w Doruchowie poruszyła opinię szlachecką, sejm podjął stosowne uchwały, ale jeszcze i to nie zakończyło definitywnie procesów o czary, które odbyły się jeszcze w Zagościu i Żywcu.

Rzeczpospolita w blasku stosów

        Ziemie polskie w czasach wielkich europejskich polowań na czarownice były niczym spokojna wyspa na oceanach głupoty i obłędu. Wprawdzie i tutaj zdarzały się procesy finalizowane rozpaleniem stosu, jednakże zarówno ilością, jak i formą, dalekie były od wydarzeń, które zdominowały ówczesną Europę. Trudno jest dzisiaj jednoznacznie określić, co zdecydowało o tak lekkim przejściu Polski przez tą straszną chorobę toczącą kraje ościenne. Stanisław Ząbkowic w przedmowie do tłumaczonego przez siebie „Młota na czarownice”, otwarcie narzeka, iż w Polsce sądy czarów nie karzą, bo w nie ludzie nie wierzą, albo, jeśli wierzą, lekce je ważą. Nie sposób nawet w przybliżeniu oszacować, ile polskich niewiast ocaliło życie dzięki owemu narodowemu lekceważeniu sprawy czarostwa, które zdawało się wynikać ze zwykłego zdrowego rozsądku mieszkańców Rzeczpospolitej. Ważną rolę odegrali tu również polscy duchowni, którzy od początków XVII wieku otwarcie, a dosadnie, piętnowali wszelkie przejawy głupoty, ciemnoty i zabobonu, które prowadziły do tak wielu krwawych kaźni rzekomych czarownic. Szczególnie mocno „łowców czarownic” zwalczał Florian Czartoryski, biskup kujawski, grzmiący na nadużycia sądów świeckich, zgodnie z prawem magdeburskim zajmujących się sprawami o czary. Do kanonu przeszło także stwierdzenie Krzysztofa Opalińskiego, że im głupszy sędzia (a najpewniej i analfabeta), tym pewniejszy wyrok. Wszystko to razem doprowadziło w roku, 1703 do reskryptu króla Augusta II, który zabraniał sądzić spraw czarownic sędziom miejskim pod karą tysiąca dukatów, a wiejskim pod karą śmierci. Ostatecznym krokiem stało się uchwalenie przez sejm 1776 roku osobnej konstytucji zabraniającej dochodzenia spraw o czary za pomocą tortur, zaś karę śmierci w tych przypadkach zniesiono na zawsze. Był to niewątpliwy akt zwycięstwa cywilizacji nad mrokami zabobonu, tym więcej mówiący o polskiej myśli, że niemal równocześnie z uchwaleniem owych postanowień, we wsi Mora, leżącej w górskiej prowincji Dalekarlii, należącej do protestanckiej Szwecji, wyznaczona przez króla komisja, wespół z miejscowym duchowieństwem oraz sędziami, w jednym dniu spaliła na stosie 72 stare kobiety i 15 dzieci obwinianych o czary. Cóż jednak Szwedzi z ich paleniem starych bab lub niedorozwiniętych dzieci? W tym samy przecież czasie, w Szwajcarii oraz Bawarii, kpiąc sobie z protestanckiego pragmatyzmu, równie chętnie, co stare baby palono również i młode kobiety. Na trzy lata przed reskryptem króla Augusta II, parlament angielski wydał prawo, mocą, którego kobiety, oszukujące mężczyzn sztucznymi wdziękami, mają być skazywane na tę samą karę, jaka ustanowiona jest przeciw czarom. Anglicy, jak widać, w odróżnieniu od mieszkańców Rzeczpospolitej niezwykle poważnie traktowali zagrożenie płynące z magii oraz uroków, którymi kobiety zwykły wabić bezbronnych mężczyzn.

         Trudno jednak porównywać Polskę z krajem, w którym ostatni proces oparty na przepisach dotyczących spraw o czary, został przeprowadzony (z wyrokiem skazującym) w czasie II Wojny Światowej.

         Niemniej i u nas, również po aktach wydanych przez sejm 1776 roku, zdarzały się wręcz makabryczne przykłady na żywą ciągle tradycję radzenia sobie z babami posądzanymi, o czarostwo. Znane szeroko są wspomnienia Zygmunta, Glogera, który dzieckiem jeszcze będąc miał okazję zapoznać się osobiście z siłą ludowego zabobonu. Jak opisuje to m.in. w swojej „Encyklopedii staropolskiej”, około roku 1860, w czasie trwania zagrażającej wiosennym siewom czerwcowej suszy, na dwór jego ojca w wsi Jeżewie pod Tykocinem przyszło kilku włościan ze skargą na niejaką Piotrową Miastowską, którą posądzali o „rozpędzanie chmur?. Jako dowód praktyk czarnoksięskich przytaczali zdarzenie, którego ponoć sami kilkakrotnie byli świadkami, iż Piotrowa wyszedłszy ze swojej budy i obejrzawszy zbierające się chmury mówiła zawsze: pewnie deszczu nie będzie!, po czym biegła z konewką po wodę do pobliskiego stawu. A nabrawszy już wody do tej konwi, machnęła nią raz w jedną, raz w druga stronę, na co chmury się rozchodziły i deszcz padał gdzieś indziej. Prosili, więc bogobojni włościanie o nic więcej, jak tylko o pozwolenie na spławienie baby w sadzawce dla dokumentnego przekonania się, czy używała czarów do rozpędzania chmur. Tym razem wprawdzie wieśniacy musieli obejść się bez stosowania tak pewnych metod wykrywania czarownicy i zgromieni dosadnie przez pana na Jeżewie rozeszli się do domu. Nie ma jednak wątpliwości, co do tego, jak skończyłaby się ta historia dla starej Piotrowej, gdyby nie obecność we wsi dworu. 

         Nieco wcześniejszym, acz bardziej groteskowym przykładem godnym autorstwa samego mistrza Gombrowicza, było zdarzenie mające miejsce na Białej Rusi, gdzie rządca dóbr rodziny Tyszkiewiczów, spaliwszy uprzednio sześć wiedźm, pisze następnie w liście do JW. Pana: zbieram teraz wodę święconą z dziesięciu kościołów i będę na niej kisiel warzył; mówią, że zlecą się wszystkie czarownice i będą kisiela prosić – toż będę miał, co do czynienia.

         Jednakże największy i zarazem najgłośniejszy proces czarownic w dawnej Polsce miał miejsce na rok przed sejmem konfederacyjnym, w 1775 roku, we wsi Doruchowie, w powiecie ostrzeszowskim, ziemi Wieluńskiej, na granicy ze Śląskiem.

Polskie Salem

         Fakt, iż tak dobrze znamy historię procesu w Doruchowie, zawdzięczać można niespotykanym w polskich warunkach rozmiarom tragedii, która się tam rozegrała. Wiele, co prawda rzeczy związanych z wydarzeniami w „polskim Salem” pozostaje jedynie w sferze domysłów, jednak to, czego możemy być pewni, przedstawia sobą wystarczająco szczegółowy obraz, aby stwierdzić, iż mamy tu do czynienia z czymś więcej niźli tylko z ciemnotą i zabobonem.

          A zaczęło się wszystko od pewnej doruchowskiej wieśniaczki imieniem Dobra, która wraz z mężem – odmieńcem mieszkała nieopodal probostwa. Mąż Dobrej, Kazimierz, budził w wioskowych chłopach instynktowną niechęć i podejrzliwość, bo nie dość, że żonę swoją z przedziwną atencją traktował, to jeszcze do tego nie pił.

         W gospodarstwie Dobrej i Kazimierza był sad, a w nim najlepsze w okolicy gruszki. Po te owoce zwykła posyłać służbę pani Stokowska rezydująca w pobliskim dworze. I życie w Doruchowie płynęło swym leniwym tempem, aż do dnia, w którym jejmość pani Stokowska dostała „zastrzału” w palec. Dziwnym trafem, mniej więcej równocześnie z powstaniem owego zastrzału (ropnego zapalenia grzbietowej części palca), włosy pani Stokowskiej począł skręcał tzw. kołtun, który, tak jak i zastrzał, powstaje najczęściej w skutek nieprzestrzegania elementarnych zasad higieny. Czym prędzej posłano, więc po lokalną babę – zielarę, która słynęła odczynianiem wszelkich chorób? Ta, ledwie weszła do komnaty pani Stokowskiej, zaczęła wołać strasznym głosem: Wiedźmy! Wiedźmy! Zadały kołtuna. Dobra pierwsza. Po czym podała imiona kilku jeszcze kobiet, które poprzez swe znajomości ziół oraz leczenia powszechnych chorób, mogły stanowić dla niej lokalną konkurencję. 

          Pan Stokowski natychmiast zarządził aresztowania. Oskarżenie było ciężkie: Dobra pod postacią gruszek sprzedawała dziedziczce myszy i w ten sposób zadała jej kołtuna. Już wcześniej naród podejrzewał, że w każdy czwartek lokalne czarownice wylatywały na miotłach ku Łysej Górze – kamiennemu wzniesieniu leżącemu nieopodal Doruchowa, gdzie odbywały dzikie orgie z diabłami. Dzisiaj wiemy już, że tamtejsi wieśniacy na czele z panem Stokowskim, którego psychika od dawna pozostawała w sporym rozchwianiu, żyli w nieustającej psychozie strachu przed wiedźmami od wieków terroryzującymi leżący nieopodal Śląsk i ziemię niemiecką.

          Zgodnie z przepisami opracowanymi przez uczonego prawnika Jakuba Czechowicza, a zawartymi w jego dziele pt. „Praktyka kryminalna” z 1769 roku, 14 kobiet oskarżonych o czary poddano próbie pławienia. Skrępowane powrozami, spuszczano z mostu do pobliskiego stawu.

          Zgodnie z zasadą przez nas już opisaną, wszystkie z nich, dzięki noszonym w tych czasach obszernym strojom ludowym, mimo więzów bez problemu utrzymywały się na powierzchni wody. Nie tonie! Czarownica! – Wołał dziedzic, na wszelki wypadek zajście całe obserwując z wysokości gotowego do natychmiastowej ucieczki konia. Kobiety ogolono dokumentnie, acz niezbyt delikatnie, aby żaden diabeł w ich włosach schronienia nie znalazł. Następnie wpakowano do beczek, w których dla bezpieczeństwa zostały przeniesione na miejsce właściwego procesu, wiadomym było, bowiem, że czarownica w kontakcie z ziemią sił nowych nabywa. Aby zaś w pełni uchronić się przed czarodziejskim atakiem z ich strony, oskarżone owinięto dodatkowo w płótna z napisem „Jezus+Maryja+Józef”.

          I tak, zgodnie z uczoną procedurą i nie zważając na protesty miejscowego proboszcza, pan Stokowski rozpoczął przygotowania do mającej nastąpić zaraz po procesie egzekucji.

          Chcąc załatwić sprawę w majestacie prawa i aby nie wyglądało to na prywatną zemstę za kołtun żony, Stokowski ściągnął sędziów oraz katów z pobliskiego Grabowa. Spora ilość gorzałki, jaką raczono przybyłych sędziów, miała ułatwić wysłuchiwanie jęków oraz zeznań wykrzykiwanych przez oskarżone w trakcie kolejnych przesłuchań. Trzy kobiety zmarły na skutek tortur wkrótce po zakończeniu śledztwa. Mimo to, dla pewności, postanowiono ściąć im pośmiertnie głowy. Pozostałe 11 czarownic spłonęło na stosach ustawionych przy trakcie z Kalisza do Kępna, w obecności kilku tysięcy osób. Nie znamy wprawdzie dokładnej reakcji tłumu na przeprowadzoną egzekucję, wiemy natomiast, o czym pisze naoczny świadek tamtych wydarzeń, iż coś takiego „obudziło się” w gapiach, że kierujący procesem Stokowski musiał, wraz z sędziami oraz katami, czym prędzej uchodzić z miejsca kaźni. Nie zmniejszyło to jednak zapału śledczych, którzy już następnej nocy wydali postanowienie o sieczeniu rózgami trzech córek spalonych czarownic, skutkiem, czego jedna z nich zmarła.

         Proces czarownic w Doruchowie odbił się szerokim echem w całej Polsce i, jak niektórzy twierdzą, był jedną z przyczyn uchwalenia rok później prawa zabraniającego stosowania kary śmierci oraz tortur wobec podejrzanych o czary. Wielu jednak do dzisiaj zastanawia się w jaki sposób mogło dojść do podobnych wydarzeń w liberalnej Polsce „wieku Rozumu”, za panowania światłego Stanisława Augusta? Przecież nawet w czasach średniowiecza i odrodzenia nie postępowano u nas tak okrutnie z „czarownicami”.

         Niektórzy tłumaczą tragedię doruchowską bliskością zniemczonego Śląska, gdzie procesy czarownic na ogromną skalę toczyły się od wieków. Inni wskazują na osobę niezrównoważonego emocjonalnie dziedzica. Jedynym pewnikiem pozostaje fakt, że był to pierwszy i zarazem ostatni w Polsce pogrom czarownic na taką skalę.

 *****

...ująwszy gromnicę,

                       Palił ławnik z burmistrzem w rynku czarownicę;
                       Chcąc jednak pierwej dociec zupełnej pewności,
                       Pławił ją na powrozie w stawie podstarości.
                       Zdejmowały uroki stare baby dziecku,
                       Skakał na pustej baszcie djabeł po niemiecku.
                       Krzewiły się kołtuny czarami nadane,
                       Gadały po francusku baby opętane,
                       A czkając na krużgankach po miejscach cudownych,
                       Nabawiały patrzących strachów niewymownych.


SABAT CZAROWNIC W SŁUPSKU

     Sabatem czarownic uczczono w niedzielę 300. rocznicę spalenia na stosie najsłynniejszej słupskiej czarownicy Triny Papisten. W niedzielne południe na słupskim Starym Rynku zebrało się kilkanaście wiedźm, czarownic oraz czarnoksiężników. Na rynek przybyło także kilkuset Słupszczan, którzy — jak twierdzą - czują w sobie magiczną moc. Każda czarownica wpisała się na sabatową listę. „Chyba każdy czuje w sobie coś niezwykłego, tutaj można śmiało to zaprezentować. Ja wcieliłam się w postać czarownicy Beatrycze i czuje się w tej roli super" — powiedziała 19-letnia Anita. Chwilę później orszak wiedźm i czarownic wyruszył ze Starego Rynku w kierunku pobliskiej Baszty Czarownic oraz Zamku Książąt Pomorskich, gdzie odbywał się Jarmark Gryfitów. Tam czarownice odtańczyły demoniczny taniec oraz demonstrowały magiczne techniki m.in. wróżenie z kart, rozdawały amulety, eliksiry oraz jabłka mądrości. Punktem kulminacyjnym sabatu było spalenie miotły. „To symbol złej magii, dlatego ją palimy" - twierdzili organizatorzy. Impreza poświęcona była pamięci Trina Papisten, czyli Katarzyny Zimmermann. Według legendy, Trina Papisten przybyła w okolice Słupska wraz z pierwszym mężem kowalem Martinem Nipkowem, który zaraz po przyjeździe zmarł. Bardzo szybko ponownie wyszła za maż za rzeźnika Andreasa Zimmermanna. Pomagała mężowi w prowadzeniu interesów i dzięki niej firma stała się jedną z najprężniejszych w Słupsku. Podobno inni słupscy sklepikarze czując zagrożenie ze strony obrotnej Katarzyny posądzili ją o czary. Katarzynę oskarżono o konszachty z szatanem. 30 sierpnia 1701 roku Katarzyna Zimmermann spłonęła na stosie. [PAP, 13.08.01]